Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/144

Ta strona została przepisana.

się bezmyślnie, obojętnie, zgasłemi oczyma nizkim ukłonom pań i panów, jak gdyby pytała: czego wy właściwie chcecie odemnie?
Złożywszy hołd patryarchini rodu Claraców, rozsypało się towarzystwo na gromadki. Stojąc, z trójrożnym kapeluszem pod ramieniem, gawędzili panowie z paniami, które zajęły fotele i taburety.
Z wnęki okna, nie dostrzeżony przez nikogo, rozglądał się lord Chesterfield po salonie. Znał już osobiście całe sąsiedztwo, bawił bowiem od trzech tygodni w Clarac, ale nie widział dotąd większego zebrania na wsi.
Na pierwsze spojrzenie nie odróżniało się towarzystwo prowincyonalne od paryskiego. Te same panie w wysokich fryzurach, dekoltowanych, powłóczystych sukniach à la française, ci sami panowie w perukach, w żabotach, długich kamizelkach, w różnobarwnych jedwabnych surdutach, w pończochach i płytkich trzewikach, spiętych złotemi lub srebrnemi klamrami. Te same uprzejme pochylenia głowy, ruchy, uśmiechy, szepty.
Potrzeba było wprawnego oka wielkomiejskiego światowca, by uchwycić szybko różnicę między stolicą a prowincyą.
Suknie były te same, ale nie tak dobrze skrojone i świeże, jak w Paryżu; tu i owdzie dostrzegł lord przeświecające na łokciach panów i na bokach pań jaśniejsze odcienia, częst-