dną, z dwiema; trzema osobami, a tu, wobec liczniejszego grona słuchaczów, wśród wyczekującego milczenia, stracił odwagę, przytomność. Czuł, jak mu serce biło, krew napływała do głowy. A jednak trzeba coś powiedzieć, żeby nie być śmiesznym.
— Chciałem tylko powiedzieć... tak... właściwie... chciałem oświadczyć, że zgadzam się zupełnie z panem marszałkiem. Tak, trzeba posłać do Wersalu bardzo rozumnych i wytrawnych mężów.
Odetchnął, jak po dokonaniu ciężkiej pracy, skłonił się i usiadł.
Dobrze wychowani słuchacze nie parsknęli mu w oczy śmiechem niegrzecznym, ale pod wachlarzami uśmiechały się usta złośliwe.
— Takiego, jak on, znakomitego oratora trzeba posłać — szepnął pan de Craon pannie de Laval, obok której stał.
Teraz przemawiali panowie kolejno, starsi i młodsi, każdy chciał coś powiedzieć. Przemawiali wszyscy niedołężnie, plącząc się, rwąc zdania w połowie, zatykając przerwy wykrzyknikami. Żaden z nich nie mówił nigdy przed liczniejszem zgromadzeniem, nie był księdzem, adwokatem, nie miał wprawy, nawyknienia do słowa publicznego. Wszyscy odbiegali od właściwego przedmiotu, od wyboru kandydata na posła, popisując się w zamian za to przed damami tanią erudycyą przeczytanych
Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/154
Ta strona została przepisana.