Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/166

Ta strona została przepisana.

— Zacofaniec, czarny! — poddawała jej zazdrość kawalera i obelga ta zapadała w jej świadomość: tak, czarny!
Na dworze zmagał się wicher z zamkiem, chwytając w swoje objęcia jego mury, wieże, łomocąc do drzwi, do okien, rzucając w szyby garście śniegu. Zamek dygotał cały, trzeszczał, jak stara, porysowana chałupa, co zbudziło z drzemki poobiednej babkę marszałka. Staruszka zatoczyła tępym wzrokiem dokoła, jakby zdziwiona, a ujrzawszy prawnuka na środku salonu, uśmiechnęła się do niego.
On słyszał szepty syczące, wykrzykniki niegrzeczne, widział spojrzenia ironiczne młodzieży i podcięty temi szeptami, wykrzyknikami, spojrzeniami, jak batem; podniósł głos:
— Tak, nie rozumiem i dziwię się, jak takie majaki fantastyczne mogły unieść Francyę oświeconą — zawołał. — Wolno uczonym budować gmach doktryn, wolno poetom wysnuwać miraże mrzonek niepochwytnych, z chwilą jednak gdy doktryny, teorye i mrzonki wychodzą z gabinetów, laboratoryów i salonów, na ulicę, na rynek życia, gdy się oderwane idee mają wcielić, trzeba się tym doktrynom, teoryom, mrzonkom, ideom dobrze ze wszystkich stron przypatrzeć, przesiać je starannie przez sito doświadczenia, aby się nie zmieniły w burzycieli, szaleńców i morderców.