Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/169

Ta strona została przepisana.

W tem porwał znów wicher zamek w swoje objęcia żelazne i, wściekły, że się stare mury opierają jego sile, łomotał do drzwi, do okien, wył, jak bies opętany. Dmuchnął w komin, — buchnął w górę ogień, posypały się iskry, padając z głowniami pod stopy babki marszałka.
Staruszka, która siedziała dotąd skulona w fotelu, podniosła się nagle żywym ruchem młodości. Jej przygasłe oczy rozbłysnęły ponurym odblaskiem przestrachu. Wyciągnąwszy przed siebie ręce, mówiła głosem drżącym:
— Płoną zamki, klasztory, plebanie.... widzę... przelewają się płomienie falą ognistą, huczącą... okropne płomienie... straszne płomienie... taki ogromny pożar... o... spadają głowy... lecą nadół krwawe... tyle głów szlachetnych, pięknych... wszystko spada... wala się w kałuży krwi... o, o, o... król!... Ratujcie króla!...
Zakrywszy twarz rękoma, osunęła się staruszka na fotel.
Wszystkie twarze zmierzchły. Nawet na złych ustach kawalera de Craon zgasł uśmiech ironiczny.
Cisza przeczucia wielkiego nieszczęścia zaległa salon klaracki.