Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/171

Ta strona została przepisana.

pragnęła widzieć wszystkie światła i cnoty nowego czasu, wszystkie nienawiści do nadużyć ciemnoty i samolubstwa, okazał się wstecznikiem, obrońcą stęchłych tradycyi i dziecinnych zabobonów, skazanych przez wiedzę, przez rozum na śmierć bez zmartwychwstania. On, młody, skąpany w blaskach filozofii, przemawiał, zrzędził, jak stary, bezzębny dziad, niezdolny już do wysokiego lotu śmiałej, niezawisłej myśli. A ona obejmowała go już w marzeniach swoim gorącem ramieniem, tuliła się do niego z ufnością.
A jednak...
Miała lat dwadzieścia trzy, mnóstwo książąt, margrabiów i hrabiów wyciągało pożądliwie rękę po jej kwitnącą młodość, świeżą urodę i znaczny posag i wszyscy ci jawni lub domniemani konkurenci przesuwali się obok niej, jak cienie, żaden z nich nie zatrzymał na sobie dłużej jej myśli, jej spojrzeń nawet. On tylko jeden stał przed zwierciadłem jej pamięci, żywy, sięgający mądremi oczyma aż do najskrytszych tajników jej serca, tam, gdzie jeszcze nikt nie przebywał.
Dlaczego on?
Jakie serce ludzkie niemądre... Nie radzi się nigdy rozumu, najwierniejszego przyjaciela człowieka, wierząc zawsze z bezkrytyczną ufnością namiętności, nieświadomemu instynktowi i wyobraźni.