Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/174

Ta strona została przepisana.

— Uważałem sobie za obowiązek złożyć panu pułkownikowi uszanowanie — mówił kawaler ze słodkim uśmiechem na złośliwych ustach, kiedy go pan d’Escayrac wprowadził do salonu.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł pułkownik, lustrując wyelegantowaną postać kawalera ale proszę mi powiedzieć, dla czego mnie pan właściwie szanuje?
— Uwielbiamy wszyscy cnoty i światło pana pułkownika.
— Moje cnoty budują okolicę, moje światło świeci jej od lat dwudziestu pięciu, a pan, panie kawalerze, raczyłeś to dopiero dziś zauważyć.
— Ze względu na różnicę wieku, jaka mnie dzieli od szanownego pana, nie śmiałem być natrętnym.
— A dziś odstąpiła pana nagle ta w młodym wieku pochwały godna nieśmiałość?
Stary żołnierz bawił się zakłopotaniem młodego człowieka. Jego bystre oczy przesuwały się drwiąco po wykwintnych sukniach kawalera.
Pan de Craon czuł, że niegrzeczny weredyk odgadł jego zamiary i zrozumiał, że wuj będzie strzegł siostrzenicy przed jego atakami. Przeniknięty, nie wiedział, co z sobą począć. Przekładał trójróżny, złotym galonym zdobny kapelusz, z pod lewego ramienia