Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/175

Ta strona została przepisana.

pod prawe, z pod prawego pod lewe, oglądał nosy lśniących trzewików, kręcił się na krześle. Kłół go ironiczny wzrok pułkownika.
Z tego przykrego położenia wybawiła go panna de Laval. Kiedy się ukazała, odzyskał przytomność kota, który spostrzegł upatrzoną ofiarę. Zgiął się przed hrabianką linią trzciny, muśniętej lekkim wiatrem i odezwał się głosem troskliwym:
— Niepokój o zdrowie pani obudził mnie dziś wcześniej, niż zwykle. Majaki starej hrabiny de Clarac mogły przerazić nawet mężczyznę. Mówi mi bladość pani, że obawiałem się słusznie.
Panna de Laval była w istocie blada, oczy miała podkrążone ciemnemi obwódkami, posuwała się chwiejnym krokiem zmęczenia.
— Dzień wczorajszy podkreśli moja pamięć czarnym atramentem — mówiła, osuwając się miękkimi ruchem cierpienia na fotel.
Usta jej drgały w kącikach, jak u smutnego dziecka.
— Ta cała komedya wstecznicza z przemądrą mową rotmistrza, z dziwacznem proroctwem starej hrabiny, nie jest warta ani jednej łzy pięknych oczu pani. Wielki blask jasnej przyszłości rozproszy wkrótce te ciemności średniowieczne, które są hańbą wieku rozumu i światła.