Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/176

Ta strona została przepisana.

Wtem zadzwonił na brukowanym dziedzińcu brzęk kopyt końskich i szczęk szabel, uderzających o strzemiona.
Pan d’Escayrac wyjrzał oknem.
Rotmistrz przybył z lordem i z całą swoją eskortą — rzekł.
— Dlaczego tak dworno? — zapytał pułkownik.
— Pan rotmistrz, który straszy nas krwawą rewolucyą, nie rusza się widocznie z domu bez eskorty z obawy przed owym dyabłem czerwonym; — odezwał się pan de Craon, uśmiechnąwszy się zjadliwie.
— My szlachta mamy w istocie powód obawiać się rewolucyi, bo cóż możemy przeciwstawić jej brutalności? Nasze miękkie dobre wychowanie, nasze miękkie jedwabne suknie, nasze miękkie, próżniactwem stoczone dusze? Jedno uderzenie pięści rewolucyjnej rozbije w puch tę naszą wykwintną sztukę towarzyską.
Mówiąc to, obrzucił rotmistrz kawalera wzrokiem pogardliwym.
— Nie z wizytą przybyliśmy z lordem do Castel, lecz z pożegnaniem — mówił dalej. — Otrzymałem nocy dzisiejszej z Tuluzy rozkaz do powrotu. Palą się tam zamki szlacheckie, bandy chłopskie podsuwają się pod samo miasto. Żołnierz niema w takiej chwili prawa używać wywczasu. Zabieram z sobą lorda,