Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Szmer wzmagał się, rósł z każdą chwilą, uderzał w okna zaimku jakiemiś urywanymi, niezrozumiałymi wykrzyknikami.
— Czego ci ludzie mogą chcieć od nas? — pytała panna de Laval, spoglądając na dziedziniec, na czarne mrowisko ludzkie.
— Trzeba ich wysłuchać — rzekł rotmistrz.
— Tak, trzeba ich wysłuchać.
Zeszli z piętra na dół, na parter, stanęli na kamiennych stopniach schodów. Cały dziedziniec zalała szara, zbita masa drobnych, chudych, wynędzniałych postaci ludzkich.
— Czego chcecie? — zawołał pan d’Escayrac głosem podniesionym.
Odpowiedział mu dziki krzyk, spływ żwirowanych głosów. Z tej wrzawy groźnej, która uderzyła o mury zamku z siłą i łoskotem spienionej fali morskiej, nie można było wychwycić ani jednego wyraźnego dźwięku.
— Czego? — zawołał teraz rotmistrz głosem komendy, kiedy się wrzawa uciszyła.
— Ziemi, chcemy ziemi, naszej ziemi — odezwało się kilka głosów.
Ziemi? Jakiej ziemi?
Hrabianka spojrzała na wuja, wuj na siostrzenicę. Nie rozumieli. Ziemia kastelska należała do Lavalów od kilkuset lat.
— Mówcie tak, abym was mogła zrozumieć — odezwała się hrabianka.