Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/180

Ta strona została przepisana.

— Zdaje się, że w ciemnych mózgach tych biedaków przedzierzgnęły się Stany Generalne na jakiś, sąd, który ma sądzić stany uprzywilejowane. Ktoś tych ludzi obałamucił, podburzył, odpowiedział rotmistrz tak samo głosem przyciszonym, a głośno rzekł:
— Mówicie, że król zwołuje wielki sąd i pozwala wam zabrać wszystką ziemię? Któż wam to powiedział?
Chłopi spoglądali znów po sobie, szeptali, trącali się łokciami i znów odezwał się ów zuchwały wyrostek:
— Kto powiedział, to powiedział, a co wiemy, to wiemy. Wszyscy wiedzą, jako teraz będzie wolność, jako się chłopu należy dobry kęs ziemi. Nasz pot leje się na ziemię, nasze łapy krwawią się na niej, to ona nasza. Chcemy ziemi.
Po raz wtóry podniósł się z głębi tłumu groźny pomruk, rozlał się szeroko, skłębił się, zwarł, zlał we wrzawę jednolitą i uderzył o mury zamku z wściekłością wichru.
— Chcemy ziemi, ona nasza!
Smagana tą dziką wrzawą, której powodu i treści nie rozumiała, stała panna de Lava! odurzona, bezradna. Byli-ż to ci sami ludzie, którzy dziękowali jej codziennie za jej dobre serce, za jej zmiłowanie nad ich nędzą wdzięcznem słowem i uległem spojrzeniem.