Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Na prawo i na lewo widziała ponure oczy, zmarszczone brwi, złe twarze, podniesione, grożące pięści, słyszała mściwe warczenie i krzyki bezładne. Poznawała w tłumie dobrych znajomych, stare sługi domu Lavalów, robotników, pamiętających jeszcze jej ojca i dziada; pod bramą spostrzegła sędziwego Jana, który, pykając z fajeczki, napełnionej przez nią, nie wysuwał się wprawdzie naprzód, nie krzyczał, nie groził, ale nie bronił jej, nie zasłaniał sobą. A tak serdecznie opiekowała się tym starcem.
Nieprzyjaźń, albo obojętność widziała dokoła siebie.
Za co?
Na skrzydłach niecierpliwości leciała do swego dziedzictwa, miłość z sobą niosąc i błogosławieństwo. Kochała tych ludzi nieszczęśliwych, odtrąconych od biesiadnego stołu dostatku, wierzyła w ich naturalną dobroć i prawość.
A oni?
Nic nie rozumiała, czego właściwie chcieli od niej. Bo przecież ta ziemia, po którą wyciągali drapieżne, chciwe ręce, należała do niej, była własnością jej rodu od wielu pokoleń. Jakiem prawem chcieli jej odebrać to, co do nich nie należało?
Chciała do tych ludzi przemówić, ale nie wiedziała, jak i co.