Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/183

Ta strona została przepisana.

ich Demostenes pospołu z Ciceronem od niego odwodzili.
Pan d’Escayrac i rotmistrz przemawiali spokojnie, przystępnie, zrozumiale, a tłum słuchał ich, nieprzekonany, z chłopskim, chytro-urągliwym uśmiechem. Gadajcie sobie zdrowi, a my co wiemy, to wiemy. Żal wami pięknych winnic i przywilejów? Nic dziwnego. Komuby nie było żal takiego dobra? Ale cóż nam do tego? Naużywaliście się dosyć. I nie chcemy mieć codziennie pełną miskę i własny dach nad głową, bo nam nędza obrzydła. Bylibyśmy głupi, nie biorąc, kiedy wolno. Mówicie, że to nieprawda? I my byśmy tak kłamali, gdyby szło o naszą skórę. Bronicie siebie i dlatego opowiadacie koszałki opałki, aha...
Rotmistrz, zmiarkowawszy, że trudzi się daremnie, poprosił lorda: Niech moi ludzie wsiądą na koń i rozwiną się wzdłuż stajni w długą linię.
— Co pan zamierza uczynić? — odezwała się panna de Laval. — Nie pozwalam u siebie na żadne gwałty.
Nie zwracając uwagi na protest hrabianki, wsiadł rotmistrz na konia, dobył szabli i stanąwszy przed dragonami, rzekł:
Szabli nie używać! Rozbić na komendę kupę łbami końskimi i wyprzeć ją za bramę zamku!