Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/184

Ta strona została przepisana.

Widok dragonów podziałał na chłopów, jak gałąź, spadająca na mrowisko. Zwarty dotychczas tłum zaczął się ruszać, kołysać, rozprzęgać. Starsi cofali się ku bramie.
— Rozejdźcie się spokojnie, jeżeli nie chcecie, abym użył siły zawołał rotmistrz. — Gdyby to, czego żądacie, było prawdą, śmiałżebym ja, żołnierz, uzbrojona ręka króla, oprzeć się rozkazowi Najjaśniejszego Pana? Okłamał was, obałamucił jakiś zły człowiek, a wy słuchacie pierwszego lepszego łotra, jako te głupie barany, co lezą same w ogień. Wzywam was, po raz wtóry: Rozejdźcie się!
Starsi chłopi, poszeptawszy między sobą, opuszczali wolno, niechętnie dziedziniec, młodzi jednak nie ustępowali. Któryś z nich krzyknął: Na pohybel arystokratom!
Wówczas skinął rotmistrz szablą, podkowy zadzwoniły na bruku dziedzińca. Z siłą taranów uderzyły łby i piersi galopujących koni w mur ludzki, łamiąc go, jak kruche szkło.
Panna de Laval widziała kilku ludzi padających — krzyknęła, zamknęła oczy: roztratują ich!
W tej chwili usłyszała obok siebie głos syczący:
— Brutalny żołdak!
Pan de Craon nie zapomniał nawet w takiej chwili o swoich zamiarach.