Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Przezorność Mirabeau’a nie podobała się widocznie Duportowi, bo podniósł się żywym ruchem natury sangwinicznej z krzesła i rzekł:
— Zdaniem mojem, jest sytuacya zupełnie jasna. Po jednej stronie stoi rząd królewski ze swoim śmiesznym w naszych czasach aparatem despotyzmu, po drugiej naród ze swojemi słusznemi, bo naturalnemi żądaniami wolności.
— O tem wie każda rezonująca pensyonarka, panie radco parlamentu.
— Więc o co panu idzie, panie hrabio prowansalski?
— Wiadomo mi, że pan badał pilnie historyę różnych rewolucyi.
— W istocie! A zatem?
— A zatem, kto chce komuś, czemuś, jakiejś istniejącej sile wypowiedzieć wojnę, ten powinien jej przeciwstawić inną siłę. Gdzież pańska armia bojowa? Bo nie jesteś pan chyba tak naiwnym, żebyś liczył na ramię szlachty i starszego mieszczaństwa. To armia dobra do gadania. Zbyt miękko wychowaną, wytworną jest szlachta dzisiejsza, by się mogła zdobyć na czyn brutalny. Tak samo starsze, zamożniejsze mieszczaństwo, naśladujące zwyczajami i obyczajami szlachtę. Te dwie kasty mogą sformułować, rzucić hasła wywrotu, wykonanie jednak tych haseł trzeba oddać w inne ręce. Gdyby np. panu kazano pchnąć kogoś