Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/209

Ta strona została przepisana.

Połowę młodości przegnił Mirabeau w więzieniu, włóczony z twierdzy do twierdzy. Szarpiąc się w pętach prawodawstwa, które pozwalało rodzicom pastwić się nad dziećmi, pochłaniał chciwie wszystkie nowinki, obiecujące jednostce wolność indywidualną. Czytał, myślał dużo w ciszy fortec. Inni, jego rówieśnicy, bawili się rezonowaniem wywrotowem, on zaś czuł na sobie, na swojej głowie nieszczęsnej nieznośny ciężar feodalizmu.
Skazany za porwanie margrabiny de Monnier na śmierć, ścięty „in effigie“, uciekł z Francyi i poniewierał się przez szereg lat w Anglii, Szwajcaryi i Holandyi w błocie nędzy. Niepospolicie zdolny, niepospolicie pracowity, utrzymywał się z pióra. Dwanaście godzin dziennie siedział przy biurku, żeby zarobić nędznego ludwika. Kogo innego podziwianoby za taką wytrwałość, ale jemu, „brzydszemu od dyabła narwańcowi“, szkodziły nawet jego cnoty. Ojciec, dowiedziawszy się o jego pracowitości, nazwał go pogardliwie „marchand de paroles“.
Klątwa wszystkich ludzi utalentowanych, niepospolitych, ścigała Mirabeau’a od kołyski; jego własna rodzina nietylko że go nie oceniła, lecz zohydziła go w całej Prowancyi. Wyparł się go ojciec, odtrąciła go żona, pogardzili nim krewni, oczerniali go sąsiedzi. Obwołano go rozpustnikiem, szubrawcem, człowiekiem bez czci i wiary.