Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/212

Ta strona została przepisana.

— Twoja policya umyka jak zając, złodzieju, rozbójniku! Trzy liwry, dwanaście sous’ów bierzesz za cztery funty chleba? Pijawko! Tuczysz się na krwi biednego narodu? Rabuś! rozwalić mu budę!
Taran z pleców ludzkich podważył drzwi. Pękły. Hucząca fala motłochu wpadła z szumem do piekarni. Po chwili wylatywały oknami na ulicę bochenki chleba. Chwytały je kobiety, chwytały dzieci, uciekając z łupem zdobytym. Jakiś nędzarz usiadł w rynsztoku i wpił zęby w chleb. Jadł, szarpał łapczywie czarny zakalec, żarł, błyskając dokoła groźnemi ślepiami: śmierć temu, ktoby się ośmielił przeszkodzić mi w biesiadzie.
Z rękoma, skrzyżowanemi na piersiach, przypatrywał się Mirabeau temu widowisku.
— Już się zaczyna. Armia bojowa Duporta gotowa. Dość krzyknąć: za mną! a motłoch runie naprzód z głową pochyloną. Tych chce Duport nauczyć mądrą gadaniną sforności obywatelskiej? Ideolog, papierowy polityk.
Leciały oknami bochenki, bułki, leciały worki z mąką. Jeden z nich rozpruł się — mąka posypała się na bruk. Jakiś chłopak wziął garść białego prochu i upudrował sobie rozwichrzone włosy.
— Perukarz, arystokrata! — zaśmiały się kobiety.
Dziewczęta obsypawszy się mąką, otoczyły chłopaka kołem.