Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/213

Ta strona została przepisana.

— Może „monsigneur“ pozwoli z nami menuecika? — zapraszały go z nizkim ukłonem do tańca.
A chłopak zadarł głowę do góry, położył rękę na lewem biodrze, niby na głowni szpady i odparł końcami ust:
— Margrabiowie nie tańczą z kanalią.
Znów śmiech, wesele.
Wewnątrz piekarni słychać było krzyki, klątwy, łoskot. Teraz wylatywały na ulicę poduszki, pierzyny, krzesła, stoły, graty kuchenne, lampy, obrazy — cały dobytek piekarza. Wyleciał w końcu on sam, a za nim jego czeladnicy. Padli na pierzyny, na brzuch, wywijając nogami w powietrzu tak pociesznie, iż Mirabeau nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Tragikomedya!
— Widzicie ich — podrwiwała jakaś baba leżą sobie w pierzu, w cieple, jak królowie i jeszcze nie kontenci. Arystokraci, nygusy.
Śmiał się Mirabeau, śmiał się ktoś drugi tak samo, jak on, przypadkowy świadek samorządu ludowego. Przechodził ulicą i przystanął. Śmiał się głośno, całem gardłem, parskał, rżał, jak koń.
O kilka kroków od niego stał jakiś olbrzym, tak samo ospowaty, potwornie brzydki, jak on, odziany w wytartą płaszczynę, podusili wiatrem. Była jednak różnica w ich