Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/217

Ta strona została przepisana.

skich wyległa na drogę, na jasny dzień cała plugawa kanalia. Ci, którzy unikają w czasach spokojnych słońca, wszystkie dzicze ciemności, nocy — złodzieje, kłusownicy, przemytnicy, fałszerze, włamywacze, rabusie, bandyci, mordercy, cala umiłowana czeladź grzechu, zbrodni, wyroiła się na gościńce, zlewała się w bandy po kilkaset głów, ciągnęła od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, pomagając ludowi wznosić „gmach wolności“.
Jeszcze Stany Generalne nie miały czasu zebrać się w Wersalu, kiedy do Paryża doszły wiadomości o trzystu napadach, dokonanych na zamki, plebanie, ratusze i magazyny zbożowe.
Trzeszczał dąb królewski na górze i na dole, w koronie i w korzeniach, trzeszczał coraz głośniej, coraz wyraźniej. Władza na prowincyi, zdumioną wichurą, stała bezradna, bo jakże pochwycić wroga, który zjawia się niespodziewanie to tu, to tam, pokazuje się, ginie, wymyka się z rąk? I jakże zastosować środki gwałtowne do wichrzycielów, których samowolę oklaskuje prawie cała oświecona Francya? Czekajcie na Stany Generalne! One wrócą krajowi spokój!
Zmiarkowała czeladź grzechu i zbrodni, iż nadeszły czasy jej żniwa. Tak się rozzuchwaliła, że ciągnęła gromadnie „na robotę“ do samej stolicy. Stróżowie rogatek paryskich zachodzili w głowę, nie mogli pojąć, skąd biorą się,