Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/220

Ta strona została przepisana.

Nie będzie jej, albowiem jesteśmy liczniejsi od szlachty, więc silniejsi. Nie lękajmy się policyi! Ten nikczemny, tysiącgłowy potwór stracił władzę członków. Sparaliżował go strach. Jego oczy oślepły, jego: uszy ogłuchły. Tylko my, patryoci, naród, mamy prawo widzieć i słyszeć. Niech żyje wolność, niech żyje naród!
Obok przyszłego „prokuratora latarni“ stał Danton. Ironiczny uśmiech rozjaśniał jego „posępnie, tragicznie szpetną“ twarz, kiedy, mówił, klepiąc przyjaciela protekcyonalnie po ramieniu:
— Brawo, Kamilku, ale byłoby lepiej, gdybyś te wszystkie ładne rzeczy wydrukował, bo z języczkiem nie umiesz sobie radzić, biedaku. Mielesz nim, niby kusy pies ogonem. I płucka twoje na nic. Miechy kowalskie nie miałyby z nich pociechy.
„Kamilek“ posłuchał przyjaciela. Wydrukował te „wszystkie ładne rzeczy“ na szarej, ordynarnej bibule, nazwał je La France librę i puścił w świat. Szare, ordynarne świstki rozleciały się po ulicach Paryża, pofrunęły, jak ptactwo spłoszone, od miasta do miasta, od wsi do wsi, a gdzie upadły, tam zacierał z radością, ręce drobny mieszczanin, chłop, wszelaki głodny, wydziedziczony, spoglądając pożądliwie, żarłocznie na pałace, hotele, zamki, plebanie, na ziemię szlachty i księży.
— Niech żyje wolność! niech żyje naród! — wykrzykiwał, gotując pikę, kłonicę, widły.