Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/225

Ta strona została przepisana.

Ale na przedmieściu św. Antoniego nie słuchały gromadki nowej „ewangelii“ w milczącem skupieniu. Tu pracowały nędza i grzech od dawna dla rewolucyi, tu agitowały głód i wódka skuteczniej od najzręczniejszych „szczekaczów“ ulicznych, tu nie miał nikt nic do stracenia, nie żałował nikt cuchnącej nory, cuchnących łachmanów i pustej miski, tu ukrywała się i czekała na robotę cała czeladź zbrodni, która przybija z prowincyi do stolicy.
Rzęsistymi oklaskami, radosnem wyciem dziękował motłoch przedmieścia mówcom za „naukę wolności“. Bo jakże nie miał klaskać i radować się, dowiedziawszy się, że teraz będzie mu wszystko wolno, jemu, któremu dotąd nie było nic wolno, że możni i bogaci, obryzgujący go błotem ulicy, są mu równi, mniej, niż równi, bo zależni od niego, od narodu-suwerena?
Mieszczanie śródmieścia, mający coś do stracenia, słuchali z ostrożną przyjemnością obietnic trybunów, czekając na dalszy przebieg wypadków. Ale on, bezdomny motłoch, który posiadał w całym majątku dziurawa kapotę, podarte pantalony, pogiętą łyżkę cynową i wyszczerbioną miskę, nie miał potrzeby ani ochoty być rozważnym. Policya? Także strachy! A jakże... Niejednemu policyantowi skórę wy Karbował, a gdy dobrze poszło, to go i nożem połaskotał. Koza, sądy? He, he, he... Nie raz,