Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/226

Ta strona została przepisana.

nie dwa siedział w kozie, stawał przed sadami i cóż mu było? Dostał czasem po pysku na odwachu, wyszturchano go w najgorszym razie, wsypano mu na grzbiet kopę batów — i dobra. Czy to kto od tego umarł? Czy to on książę, żeby się obrażał?
Kiedy wolność, to wolność...
Cóżby to była za wolność, gdyby wolnemu obywatelowi nie było wolno pokazać bogatszemu, szczęśliwszemu pięści, napluć mu w oczy, znieważyć go, unurzać w błocie? Trzeba sobie koniecznie trochę pohulać, zabawić się kosztem pyszałków, przed którymi się wczoraj uchylało czapki.
Przedmieściem, za miasto szły karety, allemandy, powozy... Widzicie ich, próżniaków, wyzyskiwaczów, pijawki! Na aksamitach, na jedwabiach sobie siedzą, łajdaki, a naród, pan-naród, chodzi pieszo...
Więc rzuca się banda wyrostków na ekwipaże, wyprzęga konie, wyprasza strojne damy, wytwornych panów na bruk: a nie łaska piechotką, hę? Krzyczeć zaraz: niech żyje naród, wiwat stan trzeci, bo pięścią w kark!
Strojne damy, wytworni panowie w cienkich, złoconych, pantofelkach uciekają zawstydzeni, przerażeni, po nierównym bruku, ścigani śmiechem kanalii.
— Jak to skakają, niby żaby na łące — ha, ha, ha...