Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Przechodził właśnie ulicą św. Antoniego pan Réveillon, były robotnik, obecnie właściciel fabryki kolorowych papierów, mieszczanin powszechnie szanowany. Pracą, ruchliwością, zdolnością dorobił się majątku. Jego wynalazki odznaczyły akademie medalami, jego zasługi, położone dla przemysłu francuskiego, uczcił król orderem św. Michała.
Były robotnik, w którego domu bywali księża i szlachta, nie podobał się któremuś z trybunów ulicznych. Zdrajca, przeniewierca mówił dziś na zebraniu wyborczem św. Małgorzaty źle o narodzie! On i ten pies, komisarz Lerat, co się podlizuje arystokratom i klechom.
— Co mówił? — pyta motłoch.
Trybun nie umie objaśnić, co Réveillon mówił, nie wie, co mówił, słyszał tylko, że „mówił źle“. Coż go to zresztą obchodzi? Ci, którzy go posłali na ulicę i zapłacili za fatygę, za dobre płuca, kazali mu piorunować na arystokratów i klechów. Réveillon obcuje z arystokratami i klechami, ergo jest takim samym zgniłym, śmierdzącym psem, jak oni. A w walce ze zdrajcami są wszystkie środki dobre, godziwe.
— Ten łotr Réveillon — wrzeszczał trybun — mówił na zebraniu wyborczem, że robotnik może wyżyć z rodziną za piętnaście sous dziennie.