Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/228

Ta strona została przepisana.

Kłamał bezczelnie. Wiadomo, było powszechnie, że Réveillon płacił swoim robotnikom dwadzieścia pięć sous dziennie i że nie był wcale łotrem. Przez cala zimę utrzymywał swoich ludzi, karmił trzystu pięćdziesięciu robotników, chociaż powszechna nędza obezwładniła, zatrzymała jego fabrykę. Dorobkiem swoim dzielił się chętnie z ubogimi.
Ale podniecona namiętność nie słucha prawdy. zamyka oczy i uszy, nie zastanawia się, nie rozważa. Motłoch chciał się zabawić — poniedziałek był, a w poniedziałek pije się więcej wódki, niż zwykle — chciał pokazać, że umie być wolnym obywatelem, że umie sądzić i karać „wrogów narodu“.
Zakrzątnęły się kobiety, poznosiły skądciś kupę gałganów, sfabrykowały z nich ogromną lalkę, manekina, którego ustroiły w niebieską wstęgę orderową.
— Réveillon! — śmieje się, klaszcze, wyje tłumi rozbawiony.
I ciągnie całą gromadą, niosąc manekina na plac de Grève. Tu stanął jakiś obdartus na kamieniu i wrzeszczał:
— Czcigodni obywatele, wysocy sędziowie! Oto nikczemny worek, napełniony aż po brzegi złotem, który mówił źle o narodzie. Winien-że on zdrady obrazy majestatu narodowego?
— Winien, winien!