Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/230

Ta strona została przepisana.

pią, gdyby się oparł bezbożnej woli tłumu. Ocalić może go tylko przytomność umysłu i dowcip.
Podniósł rękę. Domyślono się, że chce mówić. Uciszono się.
— Spełnię z największą radością wasz rozkaz, potężni sędziowie — mówił głosem podniesionym — ale wątpię, czy będziecie mieli cierpliwość czekać aż do końca spowiedzi. Bo skazaniec, osądzony słusznie przez waszą mądrość, nabroił tyle w nędznem życiu, lista jego grzechów jest tak długa, iż musiałbym pracować przez całą noc, aby oczyścić, obmyć jego brudną duszę.

Tłum śmiał się, bił brawo, bawił się; ksiądz był ocalony. Wydostawszy się z rąk „wysokich sędziów“, oddalił się szybko. Zwolnił kroku dopiero wtedy, kiedy się znalazł w jakiejś bocznej uliczce. Szedł, trzymając się murów, oglądając się uważnie dokoła. Bo nie po raz pierwszy był igraszką motłochu. Znieważały go kobiety, obrzucali go obelgami woźnice, handlarze. Rabaciarz, podły lis! I to właśnie dziś, kiedy duchowieństwo paryskie obdarowało naród hojnie, kiedy się zrzekło swoich przywilejów podatkowych[1], oświadczywszy, iż będzie odtąd ponosiło wszystkie ciężary skarbu państwa wspólnie z ludem. Okrutnie

  1. Dnia 26-go kwietnia 1789 r.