Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/231

Ta strona została przepisana.

niewdzięcznym bywa tłum, kiedy zrywa gwałtownie stare pęta i druzgoce stare ołtarze.
Ksiądz de Courcel podniósł oczy w niebo.
— Wróć, Panie, narodowi mojemu rozum, albowiem widzę już powódź krwi, która idzie ku nam z łkaniem wdów i sierót — modlił się sercem smutnem.
Naprzeciw niego leciał ktoś z kapeluszem w ręku. Biegł tak szybko, ocierając po drodze pot z czoła, nie zwracając uwagi na przechodniów, iż byłby wpadł na niego, gdyby nie był zawołał:
— Ostrożnie! Sobie połamie pan nogi, a mnie rozbije pan nos.
Kamil Desmoulins! Znali się dobrze, kolegowali w liceum Ludwika Wielkiego.
— Pan demokrata pędzi na plac de Grève, by nasycić oczy zabawą motłochu?
— Mó-mó-mówi się na-na-rodu, pa-pa-nie arystokrato — odpowiedział Desmoulins. — Tam podobno wesoły huczek? Ba-ba-bardzo przyjemnie po-po-patrzeć, jak się naród zaczyna ruszać. Nie dziwię się, że wam delikatna skóra cierpnie na grzbiecie. Hucząca fala idzie już ku wam.
— Baczcie, panowie politycy z kawiarni Palais Royal, by się ta fala nie zwróciła także przeciwko wam, by was nie spłókała razem z nami w przepaść.