Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/233

Ta strona została przepisana.

Jacyś nieznani w tych stronach ludzie wwiercali się w mrowisko, mówili coś, szeptali, rozdawali pieniądze i wódkę. Co mówili, szeptali, nikt nie słyszał, ich głos przytłumiony rozpływał się w szumie, który brzęczał bezustannie nad ruchliwą falą głów ludzkich, od czasu tylko do czasu wylatywało z jednostajnego gwaru jakieś głośniejsze słowo, jakaś groźba, jakaś klątwa, lecące w górę, niby spłoszone wróble. Nagle rozległ się okrzyk: Do Réveillona, do zdrajcy!
Rozpadł się tłum na dwie połowy, tworząc pośrodku brózdę szeroką. Tą brózdą wił się, posuwał ku fabryce papiernika wąż ohydny, błyskający stalowemi pierścieniami. Nawet przedmieście św. Antoniego widziało rzadko tyle potwornych głów zbójeckich, tyle łachmanów, zebranych na jednym miejscu. Zdawało się, że wszystkie więzienia otworzyły bramy, wylewając na ulicę swoje brudy, swoje nieczystości.
— Do Réveillona! — wyła tłuszcza, potrząsając pikami, toporami, palkami.
Jak kiedy szarańcza spada na kwitnące pola, zostawiając po sobie pustynię, tak runęła uzbrojona kanalia na dom fabrykanta. Na wióry rozleciały się drzwi i okna toporami. Nikt nie bronił przystępu. Pana nie było w domu, służba rozbiegła się przerażona.