Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/235

Ta strona została przepisana.

Tłumy pospolitych gapiów, które spieszą wszędzie, gdzie można się zabawić widokiem cudzego nieszczęścia, cudzego bólu, rozleciały się w popłochu na wszystkie strony z krzykiem i piskiem. Ale ci, co gospodarowali w fabryce Réveillona, nie byli motłochem pospolitym. To sam kwiat przedmieścia, podlany śmietanką zbrodni z prowincyi. Rabusiów, kłusowników, przemytników i morderców nie zatrważa się, nie rozpędza się groźbą. Takie zuchy, przyparte do muru przez „podłą sprawiedliwość despoty“, umieją się bronić.
W odpowiedzi na odezwę pułkownika posypały się na policyę, na wojsko z okien i dachów kamienie, żelazne garnki, ciężary, odłamki kominów marmurowych, padły strzały ze starych rusznic.
Dobosz uderzył w bęben trzy razy.
— Poddajcie się!
Znów odpowiadają kamienie, żelazne ciężary, strzały.
Wtedy rozległa się komenda:
— Broń do oka, cel, pal!
Spadają z dachów ludzie bezwładnie, niby puste worki. Ktoś krzyczy na ulicy: Służalcy despotyzmu mordują naród! Ale jeszcze słucha we Francyi wojsko królewskie komendy oficerów.
Powtarza się salwa.