Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/236

Ta strona została przepisana.

Przed fabryką wrze walka, a w piwnicy Réveillona odbywa się tymczasem orgia, zakończona tragedyą.
Wtargnęła tam banda amatorów cudzego dzbana. Przyjemnie pokrzepić się dobrem winem po ciężkiej pracy... W twoje ręce, kmotrze, na twoje zdrowie, bracie!
Wypróżniły się szybko butelki, gąsiory, beczułki. Łotrzykowie nie pili, lecz wlewali w siebie stare burgundy, bordeaux’y, likiery. Głupi smak mają ci bogacze... Ani to drapie w gardle, ani pali w żołądku. Wchodzi w grzeszne cielsko gładko, ślicznie, niby aksamitna pomada. I to nazywają te juchy arystokraty trunkiem...
Ale aksamitna pomada obiega żyły ogniem huczy we łbie, jak tartak. Człowiekowi zdaje się, że leci w jakąś bezdenną otchłań, to znów, że wydłuża się aż do samego nieba. O, la Boga! A to podstępna bestya. Niby to takie niewinne, łagodne, a w istocie mocne, jak ciężka choroba. Chyba się jeszcze napić, żeby zgasić ten ogień. Ale czego? Butelki, gąsiory już próżne.
— Jest, jest jeszcze trunek — zawołał któryś z bandytów, z radością wynalazcy i wytoczył z kąta piwnicy kilka gąsiorów, oplecionych słomą.
Wyrwali korki, przyłożyli do otworów chciwe wargi — piją jakiś siarczyście mocny