Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/242

Ta strona została przepisana.

narodu zginą, pierwsi w tej krwawej lunie, oplwani przez swoich wyborców, przez swoich dzisiejszych wielbicielów, byliby spojrzeli na niego, jak na szaleńca.
Maj roztoczył wszystkie swoje wdzięki nad Wersalem, umalował niebo przeczystymi lazurami, zapalił na nich słońce promienne, zmienił powietrze w wonny, uzdrawiający balsam, rozrzucił pełną, hojną dłonią miliardy kwiatów w ogrodach, na łąkach, na polach, wyczarowywał z każdego drzewa, z każdej rośliny życie, barwy, radość, poezyę, serce ludzkie rozedrgał dobremi nadziejami.
Z góry, z okien, z balkonów sypały się na posłów stokrotki, niezapominajki, goździki, róże, lilie, wieńce dębowe i laurowe, uśmiechy i życzliwe spojrzenia pięknych kobiet; na dole, w ulicy owiewał ich szept podziwu ludu. Zewsząd otaczały ich ramy jasne.
Dlaczego nie mieliby wierzyć w jasne jutro, w szczęśliwe spełnienie szlachetnych zamiarów? Chcieli przecież wszyscy tylko dobra powszechnego.
Wierzyli...
Wierzył nawet Mirabeau, nawet ksiądz Maury, najlepsi z całej gromady znawcy zmiennych, samolubnych serc ludzkich. Pierwszy, szlachcic, należący do notablów Prowancyi, szedł w oddziale posłów mieszczańskich; drugi, plebejusz, syn szewca, trzymał się tuż