Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/253

Ta strona została przepisana.

— O! jaki jesteś dziecinnie uparty, Gastonie — żachnęła się hrabina.
Ukazał się kawaler de Craon w nowej, karbowanej, upudrowanej peruce, w nowym, jedwabnym, błękitnego koloru surducie, w białej kamizelce, białych, krótkich spodniach, związanych nad kolanami złotą wstążeczką i w białych pończochach. Zbliżał się cichym, skradającym się krokiem kota do hrabiny, uśmiechnięty słodko. Widok rotmistrza zgasił na chwilę ten uśmiech obłudny. Ale tylko na chwilę. Ze zręcznością światowca zapanował nad niezadowoleniem i odezwał się z dobrze graną swobodą:
— Wiedząc, że państwo jesteście krewni, spodziewałem się zastać pana wicehrabiego u pani hrabiny. Bardzo mi przyjemnie odnowić naszą krótką, pobieżną znajomość, panie wicehrabio.
Gaston ukłonił się, nie odpowiadając nawet zdawkowym frazesem salonowym.
Błysk nienawiści mignął w oczach kawalera. Usłyszawszy za sobą, na żwirze ogrodu szelest lekkich kroków, odwrócił się szybko i zgiął się w nizkim ukłonie.
— Nie mogłem sobie odmówić przyjemności podzielenia się z panią wielką radością dnia dzisiejszego — mówił do panny de Laval. — Francya rozpoczyna z dniem czwartym