Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/257

Ta strona została przepisana.

Kiedy hrabina została sama z kuzynem, zapytała:
— Wyzwałeś go?
— Odgadłaś? Umiesz uważnie słuchać i patrzeć. Tak, wyzwałem tego pinczerka, bo nie lubię, gdy mi się małe pieski plączą pod nogami.
— Chcesz go zabić?
— Cóż znowu? Herodem nie jestem, bym mordował niemowlęta. Obrzydzę mu tylko trochę współzawodnictwo ze mną.
— A gdyby on... Mściwy jest, widziałam, w jego oczach głuchą wściekłość wilka, ujętego w żelaza. On nie będzie ciebie oszczędzał...
— Wiem, ale nie obawiaj się. Żołnierzowi jest broń niezawodną kochanką. Bóg wojny zamknąłby mi pod nosem bramę raju, gdyby mnie taki elegancik prowincyonalny miał położyć na trawę.
Nazajutrz w godzinach porannych jechały dwie karety do lasku bulońskiego. W jednej siedział Gaston ze swoimi świadkami i z lekarzem, druga wiozła kawalera de Craon. Nie uważały wcale za potrzebne ukrywać się przed policyą i spacerowiczami. Posuwały się główną aleją, witane po drodze ukłonami znajomych.