Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/258

Ta strona została przepisana.

Tuż obok głównej alei, zaludnionej już, ruchliwej o tej porze, zatrzymały się na małej łączce.
Przeciwnicy wysiedli, zdjęli surduty i kamizelki — lekarze wydobyli z puzder narzędzia — świadkowie zmierzyli szpady — krwawa zabawa mogła się rozpocząć:
Z kapeluszami w ręku, z uprzejmym uśmiechem na ustach, zbliżyli się do siebie przeciwnicy, pozdrowili się, oddali kapelusze sekundantom.
— Panowie gotowi?
Odpowiedzieli potakującym ruchem głowy.
— Proszę pana, panie kawalerze, niech pan zaczyna — odezwał się Gaston, próbując giętkości szpady.
Mówił to z taką swobodą, jak gdyby zapraszał partnera do partyi szachów.
W małych oczkach kawalera palił się ogień nienawiści, ale i on był szlachcicem francuskim XVIII stulecia, nie mógł być niegrzecznym nawet w obliczu śmierci.
— Z wielką przyjemnością ustępuję panu pierwszeństwa, panie wicehrabio — rzekł.
Błysnęły szpady.
Mimo kurtoazyi przedwstępnej pchnął kawaler odrazu pod piąte żebro Gastona, i byłby był przebił z rozkoszą serce współzawodnika, gdyby tego serca nie broniła zręczna szpada,