Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 01.djvu/259

Ta strona została przepisana.

prowadzona okiem doświadczonem i pewną ręką.
Kawaler atakował namiętnie, doskakiwał i odskakiwał z giętkością węża; Gaston spokojny, chłodny, chwytał pchnięcia błyskawiczne, śledząc ruchy przeciwnika. Nagle skoczył i on — pchnął — szpada wysunęła się z ręki kawalera.
Krótko trwała krwawa zabawa, zaledwie minutę. Lekarze opatrywali przebite ramię kawalera; Gaston przepraszał go za wyrządzoną mu „drobną przykrość“; on odpowiedział mimo błysków niemocnej wściekłości w oczach „nie warto mówić o takiej drobnostce“. Podali sobie ręce.
Pojedynkowi przypatrywali się stangreci, lokaje i stróżowie lasku bulońskiego; kilka pań, używających konnego spaceru, przystanęło i lornetowało walczących.
— Gentil combat — odezwała się jakaś dama. — Szkoda tylko, że jeden z nich nie został na placu. Byłybyśmy widziały, jak umiera człowiek dobrze wychowany, pchnięty w serce.
Wracając do miasta, spotkał Gaston po drodze panią de Bar. Jechała na przepysznej siwej klaczy, strzeżona przez forysia. Ujrzawszy go, schyliła przed nim szpicrutę, jak oficer schyla szpadę na powitanie. Domyśliła się, że wyszedł ze spotkania bez szwanku.