Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/009

Ta strona została przepisana.
I.

Adwokat Danton leżał w swojej kancelaryi na odrapanej kanapie i ziewał, jak pies, wygrzewający się na słońcu po wypróżnieniu pełnej miski.
Czekał na klientów.
Czekał na klientów już cały rok. Od czasu do czasu zgłaszał się do niego jakiś rzemieślnik, robotnik, sklepikarz, któryś z jego znajomych z jaką drobną sprawą, przynoszącą mu kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt liwrów. Nic udało mu się dotąd złapać ani jednego grubszego procesu; honorarya kapały rzadkiemi kroplami do jego wiecznie pustej kieszeni. A tu trzeba było płacić komorne, utrzymać żonę, dziecko. Luidor, dostarczany mu co tydzień przez teścia, nie starczył na pół tygodnia, przyjaciele i lichwiarze nie chcieli pożyczać, bieda zaglądała oknami i drzwiami do skromnego mieszkanka w pasażu du Commerce.
— Sacré — zaklął — żeby się ta podła rewolucya chciała już ruszyć na dobre; możeby