Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/010

Ta strona została przepisana.

się co zmieniło, możeby porządni ludzie w ogólnym rejwachu co zarobili. Dotąd szczekają i szczekają te osły, jak gdyby się rewolucya robiła szczekaniną. Idyoty!
Do drzwi, prowadzących do saloniku, stuknęła jakaś lekka, uważna ręka.
— Możesz wejść! — huknął Danton głosem trąby bojowej.
Do kancelaryi weszła młoda, przystojna brunetka średniego wzrostu z dobremi oczami sarny. Była ubrana skromnie, ale czysto, w szarą, wełnianą suknię i biały świeży fartuch.
— Psa kusego niema. — mówił Danton. — Chyba sam kogo oszukam, okradnę, stłukę na marmoladę, żebym, broniąc się przed sądem, mógł dowieść talentu oratorskiego. Niech jasne pioruny zabiją takie podłe życie, niech ognie piekielne spalą prawo rzymskie, francuskie, ludzkie, dyabelskie. Tfu! Sacré tonnerre!
— Tak zawsze klniesz, Jerzy. Wiesz, że tego nie lubię — odezwała się pani Danton miękkim, tkliwym głosem dobrego serca.
— Lub sobie albo nie lub, wiele mnie to obchodzi, właśnie. Może mi powiesz kazanie o konieczności dobrego wychowania u adwokata? Słyszałem je już nie raz, nie dwa. Nie jestem śmierdzącym, zgniłym arystokratą, że-