Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/011

Ta strona została przepisana.

bym odważał z dokładnością chciwego kramarza każde słowo, odmierzał każdy ruch. Z ludu wyszedłem, do ludu należę, kpię sobie z gładkiej frazeologii salonowej i z ruchów tresowanego pudla. Mówię, co mi się podoba i ruszam się, jak mi się podoba. Idź do dyabła m swoimi morałami.
— Jerzy!
Tyle słodkiego wyrzutu, tyle uległości było w głosie pani Danton, że nawet mąż obojętny byłby się opamiętał. A Danton kochał swoją żonę.
Przyszły lew rewolucyi miłował szczerze tę cichą, dobrą, ładną kobietę z ludu, którą wziął ze sklepiku limonady jej ojca na Pont Neuf. Miłował ją pierwszą miłością ubogiego adwokata, któremu życie, oprócz tej miłości, dotąd jeszcze nic nie dało i miłował ją miłościa natury zmysłowej, pożerającej wdzięki niewieście chciwie, namiętnie. W karty nie grał, wina nie lubił, ale za spódnicą poleciałby w czeluście piekielne.
— Nie gniewaj się, żoneczko — mówił, obejmując żonę, która usiadła obok niego na kanapie — ty wiesz, że cię kocham. Mam niechlujną gębę dorożkarza, lubię mocne słowa, bo czuję w sobie moc młodego dębu; siła rozpina mnie, niby fermentujące wino butelkę, a muszę być bezczynny. Sacré nom de Dieu...
— Jerzy!