Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/012

Ta strona została przepisana.

— Obrzydliwa gęba! Nie gniewaj się... Nichby się tylko ruszyła rewolucya, a zoba czyłabyś, jaki zuch z twojego Jurka. Nom de nom...
— Jerzy!
— Dajże już pokój — żachnął się Danton — powinnaś była przywyknąć do moich mocnych słów... Czy się człowiek wyraża tak czy owak, jest rzeczą obojętną, byle mówił to, co myśli. A ty wiesz, że ja nie kłamie nigdy.
— Mój drogi — mówiła pani Danton, całując męża — był tu ten lichwiarz z ulicy Saint-Honoré i przypomniał termin jutrzejszy.
Danton zerwał się z kanapy.
— A żeby go ospa podziobała, jak mnie podziobała, żeby szlacheckie wampiry wypiły z niego krew! Złodziej, pijawka, rozbójnik! Pięćdziesiąt procent bierze i jeszcze się śmie upominać. Niech czeka, pomiot dyabelski. Nom de nom! Dałbym ja mu pięćdziesiąt procent gdyby rewolucya przwróciła do góry nogami ten podły ancien régime, który pozwala wyzyskiwać takich nędzarzów, jak ja.
— Nie jego wina, że potrzebujesz ciągle pieniędzy, że pożyczasz. Nie zapłaciłeś mu zresztą dotąd ani liwra procentu.
— Twoje dobre serce uniewinniłoby nawet mordercę. Nie zapłaciłem? Rozumie się, że nic zapłaciłem, bo skądże mam wziąć, kiedy bieda z nędzą sprzysięgły się na mnie.