Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/017

Ta strona została przepisana.

— Boś głupi.
— Panie Danton!
— Będziesz jeszcze głupszy, jeżeli się obrazisz, czupurny Kamilku.
— Gadajże do licha po ludzku!
— Zaraz mnie zrozumiesz. Przedewszystkiem racz rozważyć, iż nie mówiłem, jako Danton z kawiarni, jako golec, należący do kanalii...
— Znieważasz sarn siebie — przerwał Dantonowi Desmoulins. — Do kanalii nie można zaliczyć takich nieustraszonych obywateli, takich cnotliwych Rzymian, jak my...
Danton powstrzymał niecierpliwym ruchem ręki ładne słowa przyjaciela. Zadziwiał, on zawsze rewolucyonistów kawiarnianych brutalną szczerością brutalnej siły, która, czując swoją moc, gardzi kłamstwem, chełpi się bezwzględną prawdą, śmieje się prosto w nos wszelkiej nadętej frazeologii.
Lśniącego piasku błyskotliwych frazesów nie syp mi w oczy, bo nie oślepisz nim Dantona — rzekł, — Dla tej hałastry z Palais Poyal a nawet dla siebie, jeżeli ci się ta blaga podoba, bądź sobie Cyncynatem, Katonem, Brutusem, czem tylko chcesz, ale dla mnie są tacy, jak ty i ja i nasza cała kompania kanalia. Wyszliśmy z rynsztoka nędzy, wychowaliśmy się za pieniądze szlachty i duchowieństwa, przypatrzyliśmy się z blizka, obcując