Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/019

Ta strona została przepisana.

— Ale o to właśnie idzie, żeby się stan trzeci dobrze rozkołysał i pokazał pięść istniejącemu porządkowi — zawołał Desmoulins.
— Rozumie się, że o to właśnie idzie i jestem bardzo rad temu, co się dziś stało, z czego jednak nie wynika, żebym jako natura silna miał pochwalać głupią słabość króla.
— Mówisz ciągle o tej swojej sile, kochany próżniaku, właściwie zaś robisz dotąd bardzo mało dla rewolucyi. My wszyscy zrywamy sobie płuca w kawiarniach, a ty raczysz zaledwie od czasu do czasu ryknąć po swojemu. Wolisz dowcipkować, niż uczyć naród wolności.
— Bo mój czas jeszcze nie nadszedł. Takie wielkie zwierzęta, jak ja, są historyi potrzebne do śmiałego, zuchwałego czynu, do druzgotania, do uderzenia potężną łapą, gdy trzeba dobrze uderzyć, w tej chwili zaś wystarcza gadanina i pisanina, czego nie lubię, do czego jestem zanadto leniwy. Wy sobie gadajcie, piszcie, drukujcie, podburzajcie naród, posuwajcie naprzód wypadki, popychajcie Stany Generalne do jawnej opozycyi, a ja będę się tymczasem przypatrywał uważnie położeniu, abymi nie pominął chwili w której trzeba będzie uderzyć.
Mówiąc to, stał Danton na środku pokoju z głową podniesioną, z ręką wyciągniętą, ze ściśniętą pięścią. Z jego posępnie szpetnej