Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/021

Ta strona została przepisana.

Nazwisko panny Duplessis podziałało na Desmoulinsa, jak ukąszenie osy. Kręcił się, nie mógł się doczekać przyszytego guzika...
— Dziękuję pani z całego serca, już będzie trzymał, tak się pani fatyguje...
— Puśćże go, widzisz, że dostanie spazmy z niecierpliwości, spieszno mu na rendez-vous balkonowe — śmiał się Danton.
Desmoulins pożegnał się z pospiechem i leciał do siebie na ulicę Teatru Francuskiego.
Wpadłszy na facyatkę, do małego pokoiku, otworzył okna, wychodzące na ulicę Kondeusza. Wzrokiem niespokojnym obrzucił żelazny balkon narożnego domu. Balkon był pusty.
— Jeszcze jej niema...
Przysunął krzesło do okna, wziął ze stołu mowy Cycerona przeciw Katilinie i czytał, zerkając na balkon.
Czytał mowy przeciw Katilinie po raz dziesiąty, ich ton bowiem gwałtowny zagrzewał go, unosił, przemawiał do jego usposobienia. Pochodził z „cholerycznej Pikardyi“, z ojczyzny Piotra Pustelnika, Kalwina. Guise’ów, Saint-Simona i Condorcet’a, z ziemi namiętnych uczuć i śmiałej myśli. Żółć pomalowała jego brzydką, pokurczoną twarz i żółć kipiała w jego sercu. Język mu się plątał, ale pióro miał tak cięte, jak żądło osy, a zawsze gwałtowne, namiętne. Urodził się