Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/026

Ta strona została przepisana.

— Naród głaszcze wojsko, przeciąga je na swoją stronę — radowało się serce Brutusa rewolucyi. — Temu, komu przyszedł ten pomysł genialny, należy się w przyszłości pomnik ojca ojczyzny.
Od żołnierzy biła łuna szczęścia. Jakżeby mogło być inaczej? Tam w Wersalu, w koszarach, w obliczu króla, dworu, ministrów, jenerałów, niknęli, jako nikną te krzewy przyziemne w obliczu rozłożystych dębów. Każdy po nich deptał, nikt nie zwracał na nich uwagi. A tu posadzono ich na krzesłach, otaczano ich czcią, zasypywano słowami pochlebnemi.
Margrabia Adam de Saint-Hurugue, nizki, przysadzisty, krępy szlachcic z dużą głową tura, nazywany przez kokotki „ojcem Adamem“, bankrut, szuler, rozpustnik, skazany przez sądy za liczne grzechy na wygnanie, z którego wrócił, wietrząc rychłą rewolucyę, mówił do nich: czcigodni obywatele, podpory ojczyzny, mściciele narodu! i dolewał im własną ręką wina do szklanek.
Tam, w Wersalu, w koszarach musieli znać mores przed oficerami, przed karceresem, przed kijem, tam trzymano ich na łańcuchu subordynacyi wojskowej jak psów; pułkownik ich, książę du Hâtelet, pedant, rygorzysta, pędził ich od rana do wieczora do służby, do ćwiczeń; tam karmiono ich byle czem, uważano za