Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/032

Ta strona została przepisana.

Opierał się. Skopali go nogami, wzięli na ręce i cisnęli do basenu z wodą.
— Wykąp się, boś brudny, wewnątrz i na zewnątrz.
Kokoty klaskały, zanosząc się od śmiechu.
Z kawiarni Foy wybiegł Gaston de Clarac.
— Nie wstyd wam znęcać się nad starcem?
— Arystokrata, śmierdzący pies, na ulicę z nim! — odpowiedziano mu.
— Wy jesteście narodem, wy?!
— Nie szczekaj, bo ci zuchwałą gębę zamkniemy na zawsze.
Kilka krzeseł leciało w stronę Gastona. Jedno z nich trafiło go w głowę, zraniło w czoło. Krew zalała mu oczy.
— A widzisz! Pysk trzymaj, kiedy naród sądzi. Na ulicę z nim!
Ręce rzeźnickie pochwyciły Gastona i wyrzuciły go za bramę pałacu, pchnęły w rynsztok.
— Niech żyje naród, niech żyje wolność! huczał tłum, uradowany, że ukarał zuchwalstwo arystokraty.
Filozofowie salonowi rezonowali, marzyli o „wolności dla narodu“, przygotowywali teoretycznie rewolucyę, nie rozważywszy, że namiętności ludzkie wykoszlawią ich zamiary i marzenia. Hasła i doktryny wywrotowe padały do wielkiego kotła rewolucyjnego, który