Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/039

Ta strona została przepisana.

i z salonów bogatych mieszczan, byłaby się może szlachta zgodziła na to słuszne żądanie, wszyscy bowiem posłowie byli wybrańcami ligo samego narodu i powinni byli pracować wspólnie dla tych samych celów, ale jad nienawiści, który rozlewał się po kraju, rozbudził podejrzliwość stanów uprzywilejowanych. Wszakże wołał ksiądz Sieyès, instruktor mieszczaństwa: czem jest stan trzeci? Niczem! Czem chce być? Wszystkiem!
Domyślając się w żądaniu mieszczaństwa ataku na swoją godność, na swoją powagę, szlachta uczepiła się resztkami słabnących sił tradycyi i zwyczajów przeszłości: Jeżeli nie ustąpimy, zginiemy...
Jak dwaj atleci, którzy zwarłszy się, zmagają się z sobą z zapartym oddechem, błyskając zakrwawioemi oczyma, tak wzięli się za bary płachta i mieszczaństwo, dusząc się w uścisku straszliwym. Stali w miejscu całe tygodnie, uparci, zawzięci. Nie rozłączyły ich namowy, pertraktacye, wezwania do zgody, czuli bowiwem instynktownie, że walczą o prymat przyszłości.
A w pośrodku między nimi chwiało się duchowieństwo, przechylając się to w jedną to w drugą stronę, bezradne, wyczekujące.
Kler wyższy przyparł się do szlachty, kler niższy życzył zwycięztwa nieszczaństwu. Purpury i fiolety trzymały się przeszłości,