Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/048

Ta strona została przepisana.

nie tytuł pierwszego stanu Francyi. Nie podaremnie, nie bezmyślnie nazwała je tak przeszłość, i nic nadaremnie i bezmyślnie otoczyła je czcią i wynagrodziła jego trud wdzięcznie bogatemi legatami.
Tylko dwie pary rąk wyciągnęły się z podziękowaniem do Gastona — były to ręce lorda Chesterfielda i księdza de Courcel.
W błękitnym salonie zawrzało. Uwagi, porwane zdania, wykrzykniki, ironiczne śmiechy przelatywały z jednego rogu na drugi, tu i owdzie padły groźne słowa, gminne epitety, dołączone do nazwisk dowódców szlachty i duchowieństwa. Cazalès taki, Espremenil owaki, Maury kłamca i t. d.
Dziwiły się ściany salonu tej dziwnej causerie, one, które słyszały przez szereg lat tylko słowo rzeźbione, misterne, wygłaszane głosem przyciszonym, one, które widziały przez szereg lat tylko ruchy dystyngowane, twarze spokojne, uśmiechy uprzejme. Aż nagle nabrzmiały głosy namiętnością, gniewliwymi akcentami, twarze zarumieniły się płomieniem polemiki, ruchy stały się ostre, wyzywające. Pani de Tessé wymachiwała wachlarzem pod samym nosem panów, księżna Hohenzollern gryzła z niecierpliwości rękawiczkę, książę de Salm, usiłując przekonać Gastona, przysuwał się tak blizko do niego, że ocierał się prawie o jego brzuch.