Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/049

Ta strona została przepisana.

Nawet pani de Beauharnais, dawniej zawsze tak równa, uprzejma, pobłażliwa, mówiąca o wszystkiem i o wszystkich dobrze, taka dystyngowana w czarnej, wdowiej sukni, w czarnym czepeczku na siwych i skromnie zaczepnych włosach bez pereł i kwiatów, straciła równowagę dobrze wychowanej gospodyni wielkiego salonu. Drżącemi palcami brała machinalnie z tabakierki tabakę, którą rozsypywała, nie doniósłszy jej do nosa, trzęsącemi się rękami podawała gościom herbatę, wylewając ją na suknię.
— Furia politica! — rzekł lord do Gastona.
Wzruszyli obaj ramionami.
Największy harmider wywołały panie. Te wytworne damy, któreby jeszcze temu dwa miesiące żwawsza sprzeczka była napełniła zgrozą, bulgotały jak rozgniewane indyki. A oczy? Płomienie zaciekłości stronniczej buchały z tych oczu, stworzonych do słodkich spojrzeń, do czarów miłości.
Od czasu do czasu wpadał w ten harmider cienkich głosów niewieścich grubszy głos jakby dojrzewającego chłopca, wpadał stanowczy, pewny siebie, rozstrzygając, przecinając najzawilsze sprawy ostrzem ciętej, krótkiej uwagi, podkreślonej zamaszystym, energicznym ruchem ręki.