Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/054

Ta strona została przepisana.

żdego z nas, którzy budujemy wielkie nieśmiertelne dzieło przyszłości i że to ludzkość przeklnie nierozumnych wrogów świętej wolności — odezwał się ów pan suchym, manierowanym głosem starego profesora.
— Puh... uroczysty frazes — szepnął Chesterfield.
— Święte oburzenie wielkiego kofty — odszepnął mu Gaston. — On tak zawsze.
Ale towarzyswo zachwyciło się uroczystym frazesem. Jak to było powiedziane! jak wzniośle, głęboko, nadzwyczajnie! — podawano sobie z ust do ust i spojrzenia czci szły ku „wielkiemu kofcie“, które on przyjmował z pozorną obojętnością, jako należny mu hołd.
Najgorętszy jednak zachwyt gorzał w pięknych oczach pani de Staël, zachwyt najwyższy, bo łączący miłość z uwielbieniem. Zachwyt ten przynosił zaszczyt sercu przyszłej autorki „Korynny“, uroczysty bowiem pan był jej ojcem. Generalny kontroler Necker, bożyszcze wszystkich doktrynerów rewolucyjnych, raczył obecnością swoją uświetnić zebranie u pani de Beauharnais.
Gastona oburzyło bezlitosne potępienie Cazalèsa i Maury’ego, z którymi łączyły go stosunki przyjaźni. Przeto wysunął się na środek salonu i odezwał się:
— I ja nie pochwalani bezpłodnych sporów, w chwili, kiedy cały naród wyciąga do