Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/060

Ta strona została przepisana.

Była rzeczywiście chora; jej dusza, rozdzierana na dwoje wichrem myśli, cierpiała.
Rzecz szczególna. Wstecznictwa Gastona wydawały jej się dziś mniej „czarne“. Słuchała ich z uwagą.
A on mówił:
— Nasi przeciwnicy, zowiący się patryotami, jak gdyby tylko stan trzeci miał prawo do kochania Francyi, nasi wrogowie wyrzucają nam marnotrawstwo. Sprzedawaliśmy w istocie przez setki lat zamki i włości, kiedy trzeba było na wezwanie lennego pana sztyftować własnym kosztem zbrojne poczty, rozrzucaliśmy garściami złoto na kościoły i klasztory, rujnowaliśmy się na zbroje, warownie i domy Boże, za co teraz my, stara szlachta rycerska, jesteśmy ubożsi od średnio zamożnego mieszczanina. Rozdziawszy się ze zbroi, a odziawszy się w jedwabie, atlasy, aksamity i koronki czasów nowszych, trwoniliśmy resztki naszych fortun na bezmyślne życie towarzyskie, na zbytki, na upodobania estetyczne, ale to nasze nierozumne marnotrawstwo stało się błogosławieństwem dla mieszczaństwa. Z niego to wyrosło bogactwo kupców i przemysłowców, z niego wykwitły liczne fundacye dobroczynne, naukowe i artystyczne, z niego wytrysły tysiące stypendyów i burs, w których chowają się, oświecają