Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/063

Ta strona została przepisana.

W każdem mieście istnieją ścieki uliczne, w każdem społeczeństwie burzą się w różnych norach i dziurach szumowiny ludzkie...
Optymizmu filozofów i filozofek nie przeraziły jeszcze gromy rewolucyi. W prawdzie dochodziły z prowincyi coraz częstsze wiadomości o rozruchach chłopskich i o gwałtach dokonywanych w miasteczkach, optymizm jednak doktrynerski pocieszał się wygodnem kłamstwem: zwykli bandyci dopuszczają się tych nieporządków... Któżby sobie zresztą psuł humor wiadomościami o awanturach prowincyonalnych? W oddaleniu błękitnieje, zaciera się, niknie wszystko. Nawet olbrzymie góry. A w Paryżu panował dotąd spokój... Hołotka pyskuje? Niech sobie używa...
— Rozumie się... wicehrabia de Clarac przecenia znaczenie szczekaniny gazeciarskiej i kawiarnianej — wtórowała Neckerowi pani de Tessé, jak wierne echo.
— Szczekanina tej kanalii nie może wpłynąć na rozwój wypadków historycznych — powtórzyła za bożkiem rewolucyi pani d’Angivilliers.
— Naturalnie... ależ tak, któżby zwracał uwagę na taką hałastrę — wicehrabia przesadza... przytakiwano zewsząd.
Zasypywany gradem uwag krytycznych i bezładnych wykrzykników, Gaston rozgrzał się, jak koń bojowy, draśnięty kulami. Dotąd mówił spokojnie; teraz podniósł głos: