Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/069

Ta strona została przepisana.

cker przyłożył do czoła znacząco palec: waryat!
— Wiem, że trudzę się daremnie, że nie przekonam nikogo — mówił Gaston — bo uroczysty, pusty, arogancki i nadęty frazes wypędził z Francyi skromne, trzeźwe słowo, bo doktryna zabiła rozum, bo wrzawa namiętności zagłuszyła głos rozwagi. Niedaleka przyszłość okaże, kto zna lepiej naturę człowieka: czy ja, żołnierz i szlachcic wiejski, który wychowałem się i żyję ciągle pośród ludu, czy filozofowie salonowi, mędrcy miejscy, czerpiący znajomość duszy pierwotnej z doktryn i fantazyi książkowych.
Rzekłszy to, zbliżył się Gaston do pani de Bar, która siedziała w kąciku, nie biorąc udziału w dyspucie. Ziewała za wachlarzem, nudziła się okropnie.
— Może pojedziemy, piękna kuzynko. Mam dosyć tej walki z wiatrakami.
Pożegnali się. Razem z nimi opuściła panna de Laval salon pani de Beauharnais.
Zaledwie zniknęli za drzwiami, zaszumiało w salonie, jak w ulu rozgniewanym: arogant, pyszny młokos, obskurny szlachetka, koszarowy filozof, mamut z trzynastego stulecia i t. d...
— Któż jest ten jakiś wicehrabia de Clarac? — odezwała się pani de Staël. — Nigdy nie słyszałam o takiem nazwisku. Clarac, Clarac? Skąd on się wziął?