Strona:PL Jeske-Choiński Teodor - Błyskawice 02.djvu/070

Ta strona została przepisana.

— Zwykły sobie wiejski szlachetka, jakich trzykroć sto tysięcy zawija się w dziurawych zamkach w spleśniałe pergaminy w braku przyzwoitego ubrania objaśniała pani de Tessé.
Niepotrzebnie zajmujemy się tym młokosem rzekł z pogardliwem wzruszeniem ramion Necker. Ten Clarac straszy nas swawolą ludu, bo jego brutalna dusza żołnierska przykłada do wszystkiego łokieć pięści, nie uznając cnoty. Trzeba ufać cnocie ludu.
Necker lubił „cnotę“. Miał ją ciągle na ustach, przypinał ją wszędzie, czy była na miejscu właściwem lub niewłaściwem.
— Ach, tak, trzeba ufać cnocie ludu — powtórzyła pani de Staël, wierne zawsze echo ojca.
Teraz odezwał się z kąta jakiś starszy pan, czerstwy, świeży, mimo lat podeszłych.
— A jednak ten młody wicehrabia nie jest wcale tak głupi, jak się państwu zdaje.
Zdumienie...
— Pan to mówi, pan? wybuchnęła pani de Staël.
— Ja — odparł starszy pan spokojnym, pewnym głosem wewnętrznego przekonania. — Pani się dziwi, pani baronowo, że syn wiejskiego krawca, że szary plebejusz staje po stronie arystokraty. Może właśnie dlatego, że przyszedłem na świat pod nizką strzechą